#1 2017-07-01 19:31:50

 Matus95

Administrator

Zarejestrowany: 2014-04-03
Posty: 217
Punktów :   

Rozdział 37 - Jestem swoją reinkarnacją

10.11.2016, Płock, dziewięć miesięcy po zniknięciu Mathiasa
Ten zimny poranek nie był dla Izy zbyt uprzejmy. Jej brzuch z dnia na dzień bardziej dawał o sobie znać. Od pierwszego próbnego skurczu, to Joanna przejęła większość jej obowiązków, dając niedoświadczonej jeszcze przywódczyni odetchnąć, bowiem kobiecie w ciąży należy się spokój i spacery. Starsza koleżanka, znana szerzej jako Ula, sama dopilnowała tego drugiego. Ludzi z tygodnia na tydzień przybywało, a większości nie obchodziło w jakim stanie jest ich gospodyni. Osa razem z Marcinem dalej zajmowali się rekrutacji, a właśnie oni byli odpowiedzialni za nowoprzybyłych, z czego Osie nawet zależało na tym, żeby jej przyjaciółce w błogosławionym stanie nikt nic nie zrobił. Z czasem wszystko się normowało, a Iza mogła mieć choć przez chwilę odetchnąć od smutnej rzeczywistości. Jednakże, pierwszy raz miała się stać matką, toteż końcowy etap ciąży nie przychodził jej z ulgą. Snuła się wiele razy w nocy po obozowisku, często przesiadując u Wiktorii, którą łączyło z dziewczyną to, że obie straciły swoich ukochanych, a każdy wiedział od dawna, że Mathias z Dorianem znali się od kilku dobrych lat, jeszcze nim trupy zaczęły bezmyślnie grasować po świecie. Wtedy obiecały sobie obie jedno. Zobowiązanie tyczyło się wzajemnej pomocy, gdy ta druga będzie takiej potrzebować. Klnęły się na honor, że dotrzymają słowa, póki śmierć nie zwolni którejś z postanowienia.
Tak oto cudze nieszczęście zbliża do siebie ludzi. Obie dziewczyny od początku miały ze sobą stosunki czysto koleżeńskie, bez większych ekscesów. Śmierć Doriana pozwoliła Izie stopniowo rozumieć ból Wiktorii. Natomiast tajemnicze zniknięcie Mathiasa pozwoliło Wiktorii bardziej zrozumieć udrękę Izy. Nosarenska zwykle czuła dumę, gdy dostała praktycznie wszystko, czego nie mogła otrzymać zaledwie dwa lata wcześniej, gdy świat był spokojny. Spośród obecnego składu grupy, to Wiktorii miała najsmutniejszą przeszłość. Brak akceptacji wśród społeczeństwa, przemoc psychiczna od rodziców, ucieczka z ojczyzny po groźbach śmierci, samotność w nowym mieście, podcinanie sobie nadgarstków oraz okłamywanie samej siebie. To jedne z największych jej grzechów, przed którymi nie mogła zbiec. Złożyło się tak, że to właśnie Mathias pierwszy dojrzał jej ból, widząc w niej swoje własne odbicie, nie licząc kilku zmiennych. To najważniejszy powód, dla którego Wiktoria starała się jak może zawiązać z Izą więź. I tak naprawdę, to ona potrafiła najbardziej przyszłą mamę rozśmieszyć.
Tego dnia nie było inaczej, ranek spędziły dziewczyny wyłącznie w swoim towarzystwie. Rozprawiały o byle czym, tematów nie brakowało. Popijały przy tym malinowy sok, który miał być głownie dla ciężarnej, lecz Iza przymknęła na to oko. Zapowiadał się kolejny ciekawy dzień, który się miał rozpocząć wspólnym spacerem z Wiktorią oraz Ulą. Coś jednak delikatnie pokrzyżowało im plany. Wiatr wrzucił do pokoju papierowy samolocik, a że wpadł do plastikowej miski, w której moczyła nogi Iza, spokojny nastrój został nieco zachwiany. Wiktoria od razu podbiegła do okna, spoglądając we wszystkie strony. Nikogo w pobliżu nie było, a powiew powietrza nie była na tyle silny, by z daleka wciągnąć do niewielkiej szpary w oknie mały papierowy liścik. Zadziwiającym faktem było również to, że na pewno przed pójściem spać, kilka godzin wcześniej, okno zostało zamknięte.
(Wiktoria) – Ktoś majstrował przy oknie, kiedy spałam.
(Iza) – Nie martw się, to na pewno wiatr lub zapomniałaś…
(Wiktoria) – To coś innego, a na pewno zamykałam. Ziąb wieczorami straszny.
(Iza) – wyciągając papier z wody – Dostałyśmy anonima.
(Wiktoria) – Pokaż – czytając – „Wyrazy współczucia z powodu śmierci. Znaleźliśmy ciało. Naprawdę mi przykro. Jeśli chciałabyś wiedzieć więcej, spotkajmy się przy drodze na nowy most. Za dwa dni wracam na zachód. Czuwaj w zdrowiu, Izabelo Nosarenska.”
(Iza) – Podobno znaleźli Mathiasa… - dotykając brzucha – Zwykłe żerowanie na tragedii.
(Wiktoria) – Nie zaszkodzi sprawdzić, nie musisz tam iść osobiście. Mogę pójść ja. Pożyczę twoje ubranie, założę kaptur… Niczego innego nie potrzeba.
(Iza) – Prędzej bym uznała, że to ja umrę szybciej niż on… - ból w podbrzuszu – Cholera jasna…
(Wiktoria) – Iza… To już?
(Iza) – Chyba nie… - wdech wydech – To tylko stres. Już mnie zirytował ten ktoś.
(Wiktoria) – Hmm… Zaczekasz tutaj? Zaniosę to do dziewczyn, powinny wiedzieć.
(Iza) – Stop… - łapiąc za ramię – Załatwimy to po cichu. Jeśli powiadomimy resztę, to nie odczepią się ode mnie i do porodu nie będę mieć wolności. Zjawisz się w umówionym miejscu, a ja dam ci wszystko czego potrzebujesz. Wpadniemy do mnie i weźmiesz sobie mój płaszcz oraz karabin. Tylko postaraj się nie zgubić niczego… Ubranie zostało mi po pobycie w Kwidzyniu, a broń jest ze mną od samego początku.
(Wiktoria) – Możemy tak zrobić. Tylko jak mnie ktoś spyta, to wymijająca odpowiedź nie wypali.
(Iza) – Jeszcze dziś wieczorem to zrobimy. Nie będzie szumu, jeśli zaczekasz pod balkonem, a ja zrzucę tobie potrzebne rzeczy. Przejdziesz pod samą ścianą, to nikt cię nie zauważy.
(Wiktoria) – A może powiemy Uli? W końcu pomagała wcześniej Mathiasowi, a teraz pomaga tobie.
(Iza) – Jak będziemy na spacerze, spróbuję jej to wyjaśnić. Nie wygada, ale nie wiem czy zrozumie.
(Wiktoria) – Bezpieczeństwo twoje na pewno.
(Iza) – Chodzi o twoje bezpieczeństwo. Nie wiemy z kim mamy do czynienia… - masując brzuch – Będąc sama nie dasz sobie rady z kilkoma najemnymi oprychami. Rozjemcy mieliby wiele do gadania, o ile to ktoś z ich bandy. Igor co prawda odszedł od nich, ale… Dawni towarzysze mogą chcieć się mścić. Mogą knuć za naszymi plecami, wywabiając mnie na puste pole.
(Wiktoria) – Zabiorę ze sobą kogoś, w ukryciu. Dima z przyjaciółmi na pewno nie mają nic do roboty.
(Iza) – Jeśli tylko się zgodzą, to nie widzę problemu. Z tego co mówił Mathias, są oni dobrze wyszkoleni i żyli w znacznie gorszych warunkach.
(Wiktoria) – Nie przemęczaj się, dobrze? – otwierając drzwi – Nie strzelaj, idę tylko po Ulę
(Iza) – Wybacz moje roztargnienie.
(Wiktoria) – Jesteś w nerwach, urodzisz niedługo… To normalne, że zmienia ci się nastrój – wychodząc
(Iza) – do siebie – Nie wierzę w takie przypadki… Dopóty nie ujrzę twoich oczu, to nie uwierzę.
Przed przyjściem dziewczyn, nastąpiło coś nieoczekiwanego. Atmosfera zrobiła się w pokoju bardzo gorąca, szczególnie dla Izy. Wbrew pozorom nie było to dla niej przyjemne. Poczuła mocny ucisk wewnątrz siebie, w okolicy brzucha. Masowała okrężnymi ruchami nabrzmiałe miejsce, w oczekiwaniu na ulgę, która ponoć miała nadejść, a nie nadeszła. Mówiła do siebie, żeby tylko dziecko nie przyszło na świat akurat w tej chwili, nie w takich warunkach. Nic nie pomogło, nawet mentalne zawiązanie paktu z diabłem. Iza osunęła się z łóżka, opierając plecy o twardy drewniany kant. Poczuła, że zaczyna jej być mokro, a ból nie pozwolił podnieść się choćby kawałek wyżej. Lewą ręką cały czas trzymała na brzuchu, podczas gdy prawa, niczym w geście ataku, drapała podłogę. Głowę delikatnie wygięła do góry, zaciskając mocno zęby, dając upust emocjom. Kilka chwil potem zaalarmowana przez sąsiada Mariusza, poczciwa Ula wbiegła do lamentującej koleżanki. Pierwsze, co zrobiła, było to sprawdzenie temperatury ciała. Nieco podwyższona, a w zimę mieszanie tych skrajności źle by się skończyło. Nie musiano pytać długo, by móc stwierdzić, że moment narodzin nadchodzi, a zawiezienie Izy do szpitalu w Strefie zajęłoby zbyt dużo czasu.
Zdążono jednak uruchomić w dość krótkim czasie wszelkie krótkofalowe transmisje. Najbliższy mobilny medyk znajdował się niedaleko Płocka, w trasie na Gostynin. Mógł się zjawić w ciągu kilku minut, gdyby tylko zawrócił maszynę. Problem polegał na tym, że trafił w sam środek batalii, toczonej między dzikimi trupami, a bandytami z czarną czerwoną i żółtą banderą. Wyjście równałoby się ze śmiercią, a sam nie był na tyle uzbrojony, by zdążyć przedostać się na czas, z całym medykamentem. Na ochotnika zgłosiła się Joanna. Zabrała ze sobą także kilku Rozjemców, których porwała podczas jednego z jej wypadów w teren. Uznając, że to ma jakkolwiek pomóc, decyzja była podjęta. Iza potrzebowała pomocy, a bez niej, dziecko mogłoby się narodzić, lecz matka nie przeżyłaby porodu. Dywizjon jako jedyny większy obóz miał coś do powiedzenia, a strata przywódczyni, byłaby otwartą furtką dla sabotażystów. Czym nogi pozwoliły, Joanna dobiegła do stanowiska, gdzie stały motory. Każdy z jej drużyny miał na czas zadania swój. Wyruszyli z piskiem opon, a przy silniku powiewały białe wstęgi z wpisaną w okrąg literą D, oznaczająco Dywizjon. Stado niemiłosiernie dawno o sobie znać, mimo rzadszych napadów na ludzkie osady, to nadal truposze stanowiły niemałe zagrożenie. Granice powoli się zacierały i wydawało się, że ludzie w końcu zaczęli się łączyć i wspólnie eliminują zagrożenie. Jakie było wielkie zaskoczenie tym, co stało się kilka tygodni później, kiedy mgła opadła i każdy zobaczył rzeczywistą przepełnioną mieczem i pogardą rzeczywistością. Stało się tak, że na szczęście Izabeli Nosarenskiej, jej termin wskazywał na dłuższy oddech spokoju, bowiem w przeciwnym razie sytuacja obróciłaby się o sto osiemdziesiąt stopni.
Ula z Wiktorią czuwały przy Izie i próbowały uspokoić zdenerwowaną dziewczynę. Obydwie usiadły po skrajnych stronach i złapały ją za dłonie, splatając ze swoimi. Jedna sprawdzała co chwilę temperaturę, a druga wycierała przyjaciółce pot, który zalewał Izie twarz. Sytuacja nie była z początku łatwa, ponieważ ciężarne mają to do siebie, że bywają czasem agresywne i nie chcą pomocy okazywanej w ten sposób, a jedynie bredzą w gorączce, że pragną jedynie zakończyć ten koszmar. Wiktoria nie miała w tym doświadczenia, bo jedynie bardziej zabijała trupy niż pałała się medycyną i psychologią, lecz Ula będąc kiedyś w podobnym stanie, doskonale wiedziała jak młodszą mamę uspokoić. Na dowód pokazała, podwijając bluzkę, swoje dawne blizny po cesarce, które powoli już się zanikły z czasem. Iza krótko, ale jednak, była spokojniejsza. Nawet dało jej to przymknąć oczy na kilka minut.
Kwadrans później
(Ula) – Zaraz przybędzie pomoc…
(Iza) – Jakby mnie coś rozrywało od środka!
(Ula) – Głębokie wdechy, pamiętaj. Musisz oddychać.
(Wiktoria) – Trzymasz się? Gdzie jest Joanna… Powinna już wrócić.
(Ula) – To nie jest misja eskorta. Potrzeba również pojazdu, tam, gdzie…
(Iza) – Proszę, nie kończcie. Już mi się robi niedobrze… - zatykając usta – Nie sądziłam, że tak będzie to przebiegało.
(Ula) – Sądziłaś inaczej?
(Iza) – Tak, jakbyś zgadła – uśmiech przez ból – Zawsze w głowie miałam ten obraz… Chwila katorgi, a po czym ja leżąca na wodnym seledynowym szpitalnym łóżku, pełna ulgi i spokoju. Chwila uniesienia, zaciśniętych zębów i ostatniego krzyku, nim zobaczę metr przed sobą tą małą istotkę. Chwila obowiązku, gdy trzeba znosić przez bliskie kilkanaście godzin obecność lekarzyn. A potem powrót do domu, by móc zacząć nową rolę, pełnoprawną osiemnastoletnią odpowiedzialność – łza spłynęła
(Wiktoria) – Hmm… Nazbyt kolorowe, nawet jak na ciebie.
(Iza) – Wiem, zbyt różowo.
(Wiktoria) – Moment… - usłyszała dźwięk silnika – Chyba wróciła.
(Ula) – Najwyższy czas. Zaraz się tobą zajmą.
(Iza) – Cieszę się, że… - mocniejszy ból – Napiera coraz bardziej. Pomóżcie mi wstać…
(Ula) – Wiki, otwórz drzwi i nakaż im podstawić ambulans tyłem. Ona nie zdąży dojechać na miejsce.
(Wiktoria) – Już się robi – zbiegając po schodach
(Ula) – Złap mnie za rękę, a teraz powoli w górę.
(Iza) – podnosząc się – Dziękuję, nie było wam łatwo ze mną przez ostatnie miesiące. Byłam straszną zołzą?
(Ula) – Może trochę. Tak u nas kobiet bywa. Przeszłam to ja, teraz pora na ciebie. Będzie dobrze.
(Iza) – Chciałabym, ażeby tak prosto przechodziło przez gardło, jak przechodzić może mniej w rzeczywistości.
(Ula) – Dostaniesz znieczulenie i nie targuj się o to. Jeśli masz szansę czuć mniej, wykorzystaj to.
(Iza) – Miałam właśnie o to spytać.
(Wiktoria) – krzyk zza okna – Możecie schodzić!
(Iza) – Czuję się jakbym szła na ścięcie, albo co najmniej na egzamin maturalny.
(Ula) – To minie, gdy już się położysz – schodząc po schodach – Jesteś w dobrych rękach, psiapsióło.
(Iza) – Dobrze, że naszłaś na fabrykę tamtego dnia. Inaczej byśmy się nie spotkały nigdy.
(Ula) – Trafiłabym do ciebie, prędzej czy później. Bycie starszą siostrą i mamą wymaga więcej od przetrwania niż myślisz.
(Iza) – W takim razie jestem rada, że jednak prędzej.
(Ula) – Oszczędzaj siły, jeszcze kilka stopni.
(Wiktoria) – Już idą, odstąpcie od wejścia!
(Joanna) – Odstąpcie ludzie, bo użyjemy siły. Nie ma nic do oglądania.
(Ula) – wychodząc z klatki – Coście takie narwane?
(Joanna) – Iza, jak z tobą?
(Iza) – Dziewczyny dotrzymały mi towarzystwa.
(Joanna) – Przynajmniej się nie nudziłaś. No i u nas nie było czasu na podrapanie się po tyłku. Koniec końców, zdążyliśmy wyrwać doktora z piekła. Ostrzał na tyle wkurzający, że musieliśmy mała dywersję zrobić. Cóż, jeden chłop dostał w brzuch, ale cel został osiągnięty. A tamta widownia… Zwykli ciekawi gapie, by tylko szukać sensacji patrzą.
(Iza) – Mimo tego chłodu, czuję niewielką różnicę…
(Dr Egnarts) – Ponieważ przez gorączkę i ból, zmysły są osłabione. Mniej panienka kontaktuje, ot tyle. Pozwólcie się przedstawić, Herman Egnarts. Dawny lekarz rodzinny spod Szczawina Kościelnego, z dziada pradziada. Panna się nazywa Iza, nie mylę się? Wprowadźcie ją ostrożnie do ambulansu.
(Joanna) – Ona nie dotrzyma trasy. Trzeba się nią zająć na miejscu.
(Dr Egnarts) – Zajmę się nią, nie martwcie się. Mam potrzebne lekarstwa i narzędzia.
(Ula) – Ustawcie się koło stacji benzynowej, w stronę głównej ulicy. Tam kilku naszych może patrolować teren.
(Joanna) – Osę zaciągnę zaraz do roboty.
(Wiktoria) – Jest jeszcze jedna sprawa, niedaleko od postoju może ktoś czekać. Może ta grupa mogłaby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu?
(Joanna) – O czym mówisz?
(Wiktoria) – Dostałyśmy wiadomość. Nie ma podpisu, ale jest adres.
(Dr Egnarts) – Dosłownie kilka osób.
(Ula) – Możemy skorzystać z motorów, skoro są dostępne.
(Wiktoria) – Tym zajmę się ja, mam już chętnych.
(Dr Egnarts) – Wystawię ambulans na ulicę. Podam trochę antydepresantów, małe znieczulenie i coś na rozkurczenie. Wtedy możemy wyruszać. Pospieszcie się. Chyba, że chcecie by dźwięk stąd rozniósł się po opustoszałym mieście jak po lustrze wody.
(Wiktoria) – Zajmę się tym.
(Dr Egnarts) – Zapukaj w drzwi jak dotrzesz – odchodząc
(Ula) – Iza powiedziała, że możesz jej rzeczy zabrać na czas spotkania. Zajmij się pierw tym.
(Joanna) – Co do spotkania, utrzymaj bezpieczna odległość. Chętnie bym wsparła moim okiem, ale nie jestem na siłach.
(Ula) – dotykając ramię Wiktorii – Powodzenia, i czuwaj w powrocie.
(Wiktoria) – Włos obojgu nie spadnie, tak zobowiązałam.
(Joanna) – Przygotujemy z resztą stanowisko, Iza będzie mogła się po raz drugi uśmiechnąć.
(Ula) – Zaczynajmy od razu, Aśka, pora na nas.
(Wiktoria) – patrząc na cofający ambulans – Obiecałam i dotrzymam słowa.
(Osa) – Bo w obietnicy trza się trzymać jej, nie? – stojąc pod ścianą
(Wiktoria) – Boże, długo tu stoisz?
(Osa) – Kilkanaście sekund minęło. Czekałem aż dwie gladiatorki pójdą do siebie.
(Wiktoria) – Ula ma zaległe mordobicie? O tym akurat nie wiem. Joanna natomiast potrzebuje pomocy przy ogarnięciu mieszkania.
(Osa) – Muszę zrobić coś jeszcze. Zbierałem się do tego… Rozchodzi się o prezent dla Izy, do tego się przygotowywałem. Jak wrócisz, nie wiem, przekonaj innych, że musiałem coś ważnego zrobić. Dla ekipy nie tak istotne, lecz dla naszej przyjaciółki i platonicznej mamy, to na wagę złota.
(Wiktoria) – Wspomogę na tyle, na ile pozwoli mi czas. Teraz muszę zajść do kilku mieszkań.
(Osa) – Dajcie klaksony kilka minut przed dotarciem, to roztworzę dla was bramę wjazdową.
(Wiktoria) – Dzięki, a mam nadzieję, że to coś będzie warte twojej fatygi.
(Osa) – Będzie, oj będzie… Więcej nie powiem.
(Wiktoria) – Wysłuchuj zatem naszych znaków – mijając Osę
5 minut później
Po podaniu środków uspokajających Iza zaczynała dochodzić do siebie. Mniej się stresowała, mimo mocno naciskającego bólu w brzuchu. Robiła dobrą minę do złej gry, wiedząc, że czeka ją zaraz druga najgorsza część. Zostanie jej podane znieczulenie, dzięki temu ma mniej czuć ból, lecz nie zniweluje to całkowicie boleści. Każdy najmniejsze oddziaływanie na ciało sprawi, że choćby jeden minimalny ruch, a dziewczyna poczuje się jak rozrywana na pół przez dwa biegnące w różne strony konie. Jej pewność, że jest gotowa nie była nigdy tak zdecydowana. Stukot Wiktorii o drzwi ambulansu dodał jej odwagi, a myśl, że zobaczy swojego synka sprawiała, że zapomniała o bólu. Nie miała go jeszcze na rękach, choć uśmiechała się i spoglądała na swój brzuch, jakoby potomka już miała mieć w objęciach. Pojazd zaczął się trząść, silnik rozbrzmiał, czas w drogę do miejsca przeznaczenia. W czasie jazdy rozpoczęła się drobna konwersacja, podczas gdy po przeciwnej stronie jechali obstawą Wiktoria, Dima, Lera, Alona oraz Timon, najmłodszy członek drużyny.
(Dr Egnarts) – Antydepresanty poskutkowały? Wydajesz się wyciszona.
(Iza) – Tymczasowo, cholera wie na ile wystarczą.
(Dr Egnarts) – A co z twoimi skurczami?
(Iza) – Mocne ściśnięcie, lekki dyskomfort… Poza tym naturalne kłucie, takie objawy są przez bodaj pół minuty, a potem powtarzają się co kilka minut. Dzięki tym specyfikom czuję się niebo lepiej.
(Dr Egnarts) – Nie ma przy nas pielęgniarki. Może nam zejść dłużej, z powodu, że sam muszę się wszystkim zająć. Możemy poprosić kogoś z twojego oddziału, jeśli zechcesz. Chodzi mi o twoją decyzję, Izabelo.
(Iza) – Wolałabym, by mnie w takim stanie nie widzieli. Rób co musisz, sam. Oni poradzą sobie w swoim zakresie. Poza tym… - dotykając brzucha – Dostali swoje zadania.
(Dr Egnarts) – Władcza zatem jesteś, skoro każdy zna swoje miejsce.
(Iza) – Nie tyle miejsce, co powinność. Mój mąż preferował taki środek demokracji, a ja kontynuuję rodzinną tradycję. Trzeba czasem kogoś przycisnąć, ale nie jesteśmy żadnym obozem pracy, ani monarchią. Praktycznie niczym się nie różnię od innych. Wyłącznie obowiązki nas dzielą.
(Dr Egnarts) – Trudno się z panienką nie zgodzić.
(Iza) – Mogę teraz ja o coś spytać? Jak się mają sprawy w Strefie? Przez ciążę… Nie miałam jak osobiście zyskać informacji, a po konflikcie z Rozjemcami… Łatwo się domyślić, że jesteśmy persony non grata.
(Dr Egnarts) – Jeśli pytanie tyczy się lekarstwa na zarazę, to mam złe wieści. Badań jak nie było, tak i nie ma. Brak dobrych próbek, chociażby zarażonych i zarażających. Niemniej jednak chodzi bardziej o dychające tkanki. Zabitych łatwo pokroić, a rozchodzi się o moment, gdy trup się wierzga.
(Iza) – Niemniej jednak, pozwolę nadmienić, że na pewno zebraliście od ludzi żywych próbki. Co szkodzi zabrać je martwiakom?
(Dr Egnarts) – Bestie zrobiły się mądrzejsze, i ciężko jest od nich coś, pożyczyć, że tak powiem. Prościej jest zawsze zabić, a nie czekać na dobry moment. Nie nadeszła taka chwila, lecz co odważniejsi próbują swoich sił… - łapiąc oddech – Może pewnego dnia komuś się powiedzie.
(Iza) – No tak, zęby mają mocne.
(Dr Egnarts) – Mam większe doświadczenie w lecznictwie niż zabijaniu. Zajmowałem się w większości potrzebującymi, niż uśmiercałem zombie. Powołuję się na ludzi takich jak wy, Dywjzonerów. Swoje przeżyliście i mam wiedzę na temat ilu musieliście odesłać na tamten świat.
(Iza) – Podobnie inni, którzy żyją w identycznym świecie.
(Dr Egnarts) – Rozumiem, dobra postawa. Mówisz jak urodzona liderka, zazdroszczę pewności.
(Iza) – Chciałabym ją mieć…
(Dr Egnarts) – Zmieniając temat, co zrobimy po narodzinach? Zostaniesz z synem w Strefie? Mógłbym przekonać strażników, a potem przemycić do DSM.
(Iza) – Zostanę na swoim terenie. Gdyby ktoś się zorientował tam kim jestem… Mogłoby to się źle skończyć dla mnie, bądź mojego synka. Nie zamierzam pokazywać mu bólu po narodzinach. Pragnę aby wrócił ze mną, do moich przyjaciół, do mojego mieszkania.
(Dr Egnarts) – Nie będę się spierał. Prawie jesteśmy, niedługo będzie po wszystkim.
(Iza) – Moje życie w twoich rękach.
(Dr Egnarts) – Uwaga, zakręt… - skręt w prawo – No i jesteśmy. Muszę zapodać teraz znieczulenie, postaram się najmocniejszą dawkę. Może się zdarzyć, że nieświadomie możesz zacząć wymachiwać rękami, także sama rozumiesz, że trzeba je przykuć do fotela.
(Iza) – Jeżeli to ma pomóc, zgadzam się. Tylko nim zaczniemy, chcę się napić… Zaczynam się pocić.
(Dr Egnarts) – Moment – szukając w torbie – Proszę, tylko niedużo. Nie możemy blokować naczyń – podając butelkę – Nie przemęczaj się, zajmę się resztą. Mam kilkanaście lat praktyki za sobą.
(Iza) – Dziękuję… - biorąc kilka łyków – Do dzieła, jestem gotowa… - głęboki wdech
(Dr Egnarts) – Znajdę tylko strzykawkę.
(Iza) – wydech – Dobrze… Fuck, fuuuck… - skulenie – Znowu się zaczęło…
(Dr Egnarts) – Spokojnie, uspokój się – trzymając rękę Izy – Napnij żyły.
(Iza) – Wkuwaj się…!
(Dr Egnarts) – Już, jestem w trakcie – wkuwając się – Pierwsza dawka poszła.
(Iza) – wycierając czoło z potu – Pierwsza?
(Dr Egnarts) – Jak mówiłem, poród trochę trwa, a sądząc po tym, że wody ci odeszły i lekko krwawisz z dróg rodnych, sama jesteś świadoma, że na jednym znieczuleniu się nie skończy.
(Iza) – Jestem tego… Jestem świadoma… Jestem… - mdlejąc
W tym czasie, koło sklepu Lidl
(Wiktoria) – Zatrzymali się, czyli tutaj stacjonujemy. Tam za skrzyżowaniem czeka nasz tajemniczy informator. Muszę się tym zająć.
(Dima) – Ale… Dałaś słowo, że się nie rozdzielimy.
(Lera) – Dima, pozwólmy jej. Przecież sama Iza jej zleciła to. Pójdę z tobą i będę osłaniać, Wiktorio.
(Wiktoria) – Poczekajcie reszta tutaj, to delikatna sprawa i obstawa mogłaby nam spłoszyć gościa.
(Dima) – westchnął – W porządku, ty tutaj odpowiadasz za wszystko.
(Wiktoria) – W razie czego, zawołajcie. Lera, trzymaj się na dystans.
(Lera) – Będę się trzymać – idąc w cieniu – Wspaniałe wydarzenie, prawda? Narodziny. Nigdy nie miałam okazji pośrednio w tym uczestniczyć. Dima i ja, to skomplikowane.
(Wiktoria) – Huh? Akurat Iza nie planowała tego. Ot się stało. Wy macie na to czas. Nie zabraniam was, to wasza sprawa. Zważ jednak na obecną sytuację. Każdy nowy potomek to o 25% większego zajmowania się i biegania wokół. Domyślasz się jak to jest. Same byłyśmy kiedyś w takiej sytuacji, kilkanaście dobrych lat temu.
(Lera) – Wtedy inne czasy, znacznie spokojniejsze. Może masz rację, ale zawsze możemy… Na jakiś czas zaszyć się gdzieś indziej, a potem dołączyć do Strefy, nim malec uzyska dwa lata.
(Wiktoria) – Masz taką odpowiedzialność o kilka raza więcej. A wstrzymałabym się ze Strefą. Mamy nieco kiepską opinię, no i kojarzą tam niektórych.
(Lera) – No dobra, wstrzymam się z chyba z tym tematem. Nie wiem czy współczuć teraz Izie czy gratulować.
(Wiktoria) – Współczuj sytuacji, w jakiej teraz jest. Gratuluj sytuacji, w jakiej będzie niedługo potem.
(Lera) – Pójdę pod ściankami, uważaj na siebie – rozdzielając się
(Wiktoria) – do siebie – Teraz pora bym ruszyła sama. Nikogo jeszcze nie widzę – przechodząc przez ulicę – Hmm, raczej nie jestem za wcześnie. Miejsce się zgadza przecież – rozglądając się – Gdzie on jest…? Oby tylko Lera była w pogotowiu.
(Jenoteczka) – Spodziewałam się tutaj kobiety nieco wyższej o ciemniejszych włosach. Odzienie jakby pasuje, tylko pod nim skrywa się kto inny. Kim jesteś?
(Wiktoria) – Spodziewałam się również kogoś innego, płeć się tylko nie zgadza. Ty napisałaś ten list?
(Jenoteczka) – Wiadomość dla liderki Dywizjonu? Nie, mój przyjaciel. Jestem tutaj za niego, wypadło mu coś, więc wybrano mnie.
(Wiktoria) – Możemy darować sobie uprzejmości? Nie jestem Izą, to fakt. Nie mogła się zjawić, więc ją zastępuję. Nie wiem jaka sprawa wyszła u was, ale tutaj to sprawa życia i śmierci.
(Jenoteczka) – Powód spotkania też do tego podchodzi. Bo widzisz, natrafiliśmy na pewne ślady i… Znaleźliśmy zwłoki, trudne do zidentyfikowania, lecz ubiór i znaki szczególne się zgadzały. Skoro czytałaś list, zapewne wiesz o kim mówię.
(Wiktoria) – Gdzie jest ciało? Chcecie je nam oddać chyba.
(Jenoteczka) – Cóż, nie zjadamy padliny… Przepraszam, rozłożonych zwłok. Chcemy tylko jednego. Na pewno masz możliwość załatwienia tego.
(Wiktoria) – Będziemy się rozwodzić nad ciałem człowieka? Nie ujmuje to honoru?
(Jenoteczka) – Voltarom nie ujmuje. Czy to teraz, lub dawniej. Możemy tobie zawierzyć?
(Wiktoria) – Zależy czego żądacie.
(Jenoteczka) – To was nie odchudzi. Przebywa gdzieś w okolicy osoba, której poszukujemy, Angie. Uciekła, narozrabiała, a my pragniemy jej wybaczyć. Szły słuchy, że niemała grupka zawitała do waszej organizacji. Są wśród nich Voltarzy, podobni do mnie. Tylko na niej nam zależy.
(Wiktoria) – Pierwsze słyszę o takiej osobie. Prawda, trochę nowych odmieńców się zjawiło, ale wiedziałabym o kimś takim, byłam przy każdej rejestracji.
(Jenoteczka) – Tylko nie odmieńcy, ok? Voltarzy wypleniają za innych te chodzące truchła. Więcej szacunku, zwłaszcza, gdy to się spotyka kogoś z ich szeregów, tych prawych.
(Wiktoria) – Nie słyszałam o żadnej Angie. Przykro mi, ale nie ma takiej u nas.
(Jenoteczka) – Zastanowisz się jeszcze? Trochę nam się robi smutno.
(Wiktoria) – Mówienie w liczbie mnogiej nie jest przypadkowe, prawda?
(Jenoteczka) – ZWG… Bukminszta… Jasyl…
(Wiktoria) – Ładne miecze, nie zamierzacie ich użyć.
(Jenoteczka) – Nie musimy, tylko… Oddaj dziewczynę.
(Wiktoria) – Wymiana żywej za martwego to kiepski interes, więc nie dobijemy targu – ręka w górze
(Jenoteczka) – Z jakąś dziewczyną musimy wrócić… Pójdziesz z nami do… - postrzelona w ramię
(Lera) – Koniec negocjacji, mam was na muszce. Znacie moją broń. Oddaje jeden strzał w ciągu jednej czwartej sekundy. Odstąpcie, dobrze radzę. Nie dbam z jakiej jesteście gliny.
(Jenoteczka) – Ładna zagrywka, nawet nie wyczułam, że ktoś się chowa. Nawet wyczuwam kilka osób więcej, niedaleko stąd. Przygotowaliście się, dobrze. Głupotą jest iść do przeciwnika bez zabezpieczenia.
(Wiktoria) – Nie oddamy wam kogoś, kto nawet nie jest z nami. Dostaliście złe informacje.
(Jenoteczka) – Czyżby?
(Dima) – wytrącając miecz obcej – Nie jesteście u siebie, dość intryg.
(Jenoteczka) – Nie dość wam… - rozglądając się – Macie mnie.
(Wiktoria) – Trzech osób na raz nie zaatakujesz – wymierzając ze strzelby
(Jenoteczka) – Dogadamy się… Jak na ludzi zwykłych, to robicie pozytywne wrażenie. Jednakże mogę powiedzieć konkrety wyłącznie Izie, nikomu innemu.
(Lera) – Naprawdę sądzisz, że puścimy cię do niej? Gdybyśmy nie zainterweniowali, byś zalała krwią ten teren. Możemy cię wprowadzić, jedynie jak psa.
(Jenoteczka) – Nie odstąpię od swojego, ale zgoda.
(Dima) – Mamy ją zabrać, Iza przecież teraz…
(Wiktoria) – Jutro, znajdziesz czas?
(Jenoteczka) -  To dla mnie ważne, więc znajdę. Będę w tym samym miejscu. Tymczasem wrócę do siebie. Nie musicie po mnie wychodzić, przyjdę sama.
(Wiktoria) – Jeśli łżesz…
(Jenoteczka) – Nie w smak mi zabijać tej, do której pałam podziwem – podnosząc miecz – Widzimy się jutro, miło było was poznać. Jenoteczka mówi pa pa – zniknęła
(Lera) – Naszło się nam układać z awanturnikami.
(Wiktoria) – Nie dopuszczę jej do Izy, sam na sam. Nie ma opcji.
(Dima) – Wracajcie pod sklep, a ja… Poszukam jakiś śladów. W razie czego zostawię tutaj później niewielkie kamerki. Gdyby coś było na rzeczy, oby nie, to zobaczymy wszystko na ekranie.
(Wiktoria) – Nie zapuszczaj się za daleko. Lera, dzięki za interwencje.
(Lera) – Mówiłam ci, że mam cię na oku. Do tego mnie szkolono, do skuteczności.
Kwadrans później, wewnątrz ambulansu
(Iza) – Mój oddech… Czy to… Czy to normalne?
(Dr Egnarts) – Naturalne zachowanie. Już prawie widzę główkę – pochylając się – Musisz przeć, inaczej nie da rady.
(Iza) – Mam to zrobić teraz?
(Dr Egnarts) – Muszę być przy tym. Próbujemy, razem…
(Iza) – Już lepiej ja sama… Raz… Dwa… Trzy…! Aaaaaach! – okrzyk bólu – Cholera jasna…
(Dr Egnarts) – Jeszcze, powoli wychodzi. Delikatnie ci pomogę, rozszerzę wargi…
(Iza) – Brrrrr, zimne…
(Dr Egnarts) – Jeszcze raz.
(Iza) – Raz… Dwa… Trzy… - Aaaach…! – okrzyk bólu – Mój żołądek… - wbijając paznokcie w fotel
(Dr Egnarts) – Wierzę w ciebie. Potrafisz to zrobić, potrafisz.
(Iza) – Potrafięęęęęęęęęęęęęęę… Aaaaaaaaaaach…! – stękanie – Zaraz mi serce wyskoczy….
(Dr Egnarts) – Mam główkę, teraz jeszcze tylko ociupinkę. Niewiele brakuje mu do wolności.
(Iza) – Urwę ci głowę, jeżeli mu się coś… Stanie…! Aaaaaaaaach! – okrzyki bólu – Raz… Dwa… Trzy!
(Dr Egnarts) – Wychodzi. Rozluźnij się, teraz zajmę się resztą.
(Iza) – dysząc – Postaram się…
(Dr Egnarts) – Chodź tutaj mały, zobacz nowy świat… - wyciągając – No i już po wszystkim.
(Iza) – Dziękuję…
(Dr Egnarts) – Byłaś dzielna. Inne znosiły to o wiele gorzej. Choć nie straciłaś przytomności. Zobacz, to twój syn.
(Iza) – On jest… - uroniła łzę – On jest śliczny. Czy mogłabym go potrzymać?
(Dr Egnarts) – Umieszczę go w inkubatorze, a potem podam coś na ból. Odpoczniesz chwilę, a ujrzysz go. Masz moje słowo. Dopilnuję byś trafiła pod drzwi osobiście, trzeba ci nieco wyjaśnić na miejscu.
(Iza) – Dziękuję… - mdlejąc
(Dr Egnarts) – To obędzie się bez leku.
Kilka minut później, Dywizjon
(Iza) – Czuję się, jakbym umarła…
(Wiktoria) – Nie umarłaś. Nadal jesteś z nami. Widziałam niemowlę, urocze.
(Iza) – Przypomina Mathiasa tak bardzo. Ma jego nosek.
(Wiktoria) – A twoje policzki.
(Iza) – Nie mogę się doczekać, gdy wrócę do domu. Potrzebuję się położyć na czymś miękkim. Trwało to krótko, a wyczerpana jestem jakbym rodziła pół dnia… Cholernie to trudne było, ale już po wszystkim.
(Wiktoria) – No tak, jest już w porządku.
(Iza) – Jest coś, co chcesz mi powiedzieć? Jak spotkanie?
(Wiktoria) – Wypoczywaj, dobrze? Jutro z rana wszystko ci objaśnię.
(Iza) – Teraz przypomniałam sobie, że nie oporządziłam mieszkania i…
(Wiktoria) – O to akurat bym się nie martwiła – kładąc ręką na ramieniu
Teraźniejszość
Iza wstała z krzesła, delikatnie popijając chłodną kawę. Popatrzyła na synka, a z jej twarzy wykwitł uśmiech. Można powiedzieć przemiana w Voltarkę wypaczyć potrafi wiele z dawnego życia, lecz w przypadku Izy nie wypaczyło to pozytywnych bodźców. Możliwe, że to macierzyństwo sprawiło, że pokonała pewną barierę między prawdą, a mitem. Przypomniała sobie dzień, gdy Empek się rodził. Cały ten stan kobiety błogosławionej bardzo na nią wpłynął, zjednując się z Wiktorią, która obecnego dnia nie dożyła. Przez kilka dni miotała się z myślami, gdy spotkała się z tajemniczym posłańcem. Udało się wynegocjować oględziny ciała i tylko wtedy, gdyby okazało się prawdą, miało dojść do fikcyjnej wymiany. Blizny się zgadzały, wszelkie rysy twarzy zachowane, a ubranie identyczne, w jakim widywano zwykle Mathiasa. Nie chciała wierzyć, że tak skończył jej ukochany. Wiedząc, że nie ma innego wyjścia, skłamała, że ciało należy do kogoś innego. Wywiązała się drobna sprzeczka, którą wybroniła Ewa, przystająca do Izy. Znając ryzyko, wrogo nastawiona dziewczyna opuściła miasto, zostawiając ciało. Po wielu badaniach, choćby dzięki pomocy Strefy oraz umiejętnościom Białych Voltarów, wykryto dziwną anomalię w ciele. Rozcięto klatkę piersiową, by znaleźć centrum zjawiska. W górę siknęła krew, a oczy nagle się otworzyły. Delikatny nastąpił rozbłysk, ciało się zaczęło samoistnie palić, a przez chwilę w płomieniach można było dostrzec minimalny uśmiech. Dla większości temat był skończony, gdy rozpoznano twarz przyjaciela, a ten na ich widok spalił się sam w sobie. Izę męczył fakt, że to mogła być jakaś iluzja, a jej mąż wcale nie umarł. Właśnie wtedy potajemnie układała sobie w głowie teorię, że został porwany i pozbawiony swoich umiejętności.
Trzymając wisior, zdobyty przez Joannę, wierzyła, że ja zbliży do rozwiązania dwóch zagadek. Pierwszą było doprowadzenie tyranii Thiasama do końca, a drugą było sprowadzenie do domu Mathiasa. Poczuła momentalnie ból w prawym oku, po czym minął. Dane jej było zobaczyć świat bez barw i ciemną poświatę, która też pochyla się z bólu, łapiąc się za takie same oko. Myślała czy to nie był przypadkiem jakiś znak, że przez moment widziała kogoś, z kim ma złączone więzi. Od razu przyszedł Izie do głowy Mathias. Sporo dumała o tym, wiele faktów łatała w całość. Jednego była pewna, ten, która poszukiwała żyje nadal i jest gdzieś poza jej zasięgiem. Zwróciła się więc po radę do Ewy, z którą kończyła właśnie rozmawiać Joanna. Synka zostawiła pod opieką tymczasową Osy, który mógł się sprawdzić jako wujek i mieć swoje pięć minut w opiece nad dzieckiem.
(Joanna) – Iza… - wychodząc
(Iza) – Joanna… - patrząc w stronę wyjścia
(Ewa) – Witaj, jak zdrowie?
(Iza) – Ciut lepiej niż wczoraj. O czym rozmawiałyście? Miałam wrażenie, że przeszkodziłam.
(Ewa) – Dostaliśmy spis dostaw, a raczej straconych dostaw. Popuściliśmy pasa, to sępy skorzystały.
(Iza) – Kordon zaatakował ponownie?
(Ewa) – Właśnie nie. Voltarów łatwo rozpoznać, się w oczy rzucają, nie? Tym razem to bandyci, zwykłe pospolite bandziory, którymi niegdyś byliśmy my wszyscy.
(Iza) – A wiemy chociaż do kogo należą? Możemy tak kogoś podesłać, w celu negocjacji.
(Ewa) – Trudno wyliczyć. Co do jednego rację masz, pewną. Główny boss jest jeden, a pod nim dowódcy, którzy dowodzą mniejszymi hanzami. Najlepiej byłoby dotrzeć do najważniejszego, ale tutaj pojawia się problem. Nie zwiedziłam na tyle kraju, by rozeznać się.
(Iza) – Dlatego rozmawiałaś z Joanną.
(Ewa) – westchnęła – Cóż, swoje kilometry przebyła. Jak poszpera, to pozna praktycznie każdego od podszewki. Na tym polu klęska. Widocznie nie nachodziła bandytów, może to i nawet lepiej…
(Iza) – Co możemy zrobić zatem?
(Ewa) – Twoja pierwsza myśl była dobra. Innego pomysłu nie mamy. Jesteśmy w miarę dyskretni, to zwykłe szumowiny nas nie wykryją. Zorganizuję to jakoś… Hmm, a chciałaś jeszcze o czymś pogadać? Nieodnośnie przyjacielskiej wizyty tutaj jesteś, zgadłam?
(Iza) – Myślałam trochę o… Tamtym mroźnym listopadzie i…
(Ewa) – Pamiętam tamten czas. Postawiłaś wtedy na nogi pół obozu, siostro. Ale o co się rozchodzi, bo to nie wspominka ot tak, zakładam.
(Iza) – Voltarzy mają jakieś parapsychiczne więzi? Mogą odczuwać podobne rzeczy, gdy jedna strona coś takiego naruszy?
(Ewa) – Przejdź do sedna. Nim odpowiem, chciałabym wiedzieć, skąd takie pytanie u ciebie.
(Iza) – Myślałam o porodzie… Narodzinach dziecka, a potem… Samospaleniu…
(Ewa) – rozszerzone źrenice – Twoje myśli krążyły wokół tego? Nie było niczego więcej. Jest względne pojęcie łączności krwi, ale to przecież… Nie tyle legenda, co rzadko spotykane zjawisko. Wierz mi, że nie znam żadnego Voltara, który mógłby się takim czymś poszczycić. To coś więcej niż zwykła umiejętność, przyznawana losowo. To dar, który trafia do grona bardzo nielicznych, zwykle tyczy się osób, które były lub są w jakiś bliższych relacjach z daną osobą, również Voltarem, bądź Voltarem.
(Iza) – Dotykałam wtedy tego czegoś, co Joanna zdobyła. Nie mogliśmy go otworzyć, a sądzę, że pomału zaczynam sama odkrywać jak to zrobić. Ostatnie co pamiętam, to zmiana kolorów, jakbym widziała w szarości. Nie trwało to długo, a dało mi do myślenia. Widziałam czyjś cień, męskiej postury. Skończyło się wszystko, gdy prawe oko mnie zaczęło atakować, a cień poczuł to samo w tym samym momencie. Później już nie widziałam nic.
(Ewa) – Voltarskie artefakty są pojemnikami dusz, z których można czerpać, więc może dlatego udało ci się coś zobaczyć. A ten cień, to co robił? Stał obok ciebie?
(Iza) – Cień… A raczej Mathias, stał w innym miejscu, jakbym widziała na odległość. Wchodził po schodach w górę, miał na sobie miecz…
(Ewa) – Schody w górę mogą oznaczać drogę na drugą stronę, bądź niekończącą się wędrówkę.
(Iza) – To jest dowód, że mam z nim kontakt, mimo naszego położenia.
(Ewa) – walkie takie – Zaczekaj, to ważne… Jak wygląda sytuacja, raportujcie – do radia
(głos Dettlaffa) – Badaliśmy okopy, które zaczął ktoś drążyć w pobliżu miasta, nieopodal Wisły, i natrafiliśmy na coś interesującego. Powinnaś to zobaczyć. Regis nie dowierzał bardziej.
(Ewa) – Jeśli da się to przenieść, to dajcie to na Dywizjon.
(głos Regisa) – To coś wybucha jak się ruszy tylko cokolwiek… Nie da rady. Trzeba to obadać na miejscu, nim wybuchnie tego więcej.
(głos Dettlaffa) – Za ile będziesz? Nie utrzymamy się zbyt długo w bezczynności….
(Ewa) – Daj mi kwadrans, wezmę wóz i dotrę do was ejsap. Jakie współrzędne?
(głos Dettlaffa) – Jaskinia, nieopodal plaży, dokładnie pod katedrą. Przybądź czym prędzej, zanim… - wybuch w tle – Shit…
(Ewa) – Co tam się stało?
(głos Dettlaffa) – Właśnie jeden wybuchł. Nie trać czasu, Ewa… Koniec transmisji… - rozłączył się
(Ewa) – Masz ochotę się przewietrzyć?
(Iza) – Dołączę z przyjemnością.
(Ewa) – A to się okaże jeszcze, Dettlaff to inaczej przedstawiał… - wykręcając numer – Ciii…
(Iza) – Zaczekam na zewnątrz, dobrze? – wychodząc
(Jakub) – zza rogu – Cześć… Długo się nie odzywałaś, to postanowiłem zajść sam, i to są… Oto kwiaty dla ciebie, sam zrywałem. Z okolic twojego dawnego domu rodzinnego. Jak się masz? No i jak nasz młody mężczyzna? Tyle miałaś pracy nad tym wszystkim, że nie zdążyłem przeprosić za taki okres bezczynności…
(Iza) – Wiesz, to miłe… - odbierając kwiaty – Tylko, że… Nie jestem gotowa na nowe znajomości, nigdy nie będę raczej na to gotowa. Doceniam, że martwisz się o moje zdrowie czy juniora, ale nic prócz wdzięczności ode mnie nie otrzymasz.
(Jakub) – Podczas ostatniego spaceru myślałem, że się rozumiemy, i podobny ból przeżywaliśmy.
(Iza) – Sam ból nas łączy, prawda. Zważ jednak, że ty sprawiłeś swojemu przyjacielowi większy ból i nie zastanawiałeś się co on mógł czuć. Nie jestem w żadnym stopniu chłopakiem, ale… Delikatnie rzecz ujmując wystawiłeś męski honor na próbę, odbijając… Jak on miał… Zresztą, imiona nie są istotne. Postąpiłeś niemniej jak świnia, nie bym miała cię osądzać. Poza tym się przedawniło. On w końcu zaginął, a ona umarła. Nie chcesz czegoś więcej ode mnie, bo tak czujesz. Chcesz wypełnić dawne wyrzuty sumienia mną, a ja na to nie wyrażę zgody – rzucając kwiatami w twarz – Jeśli chcesz być moim przyjacielem i chcesz coś zmienić, to zacznij od siebie i swojego postępowania. Zdradzając, kłamiąc i manipulując nie osiągniesz niczego. Wywołasz tylko większe zło. A nie chcesz wkurzyć kobiety, co byłoby bardzo nierozsądne. Mam nadzieję, że skończyliśmy rozmowę.
(Jakub) – Nie skończyliśmy… Ferajna, pokazać się.
(Dawid) – Przyszliśmy z przyjacielską wizytą.
(Agata) – Słyszałam o tobie, ale nie mogłam się nadziwić.
(Dagmara) – My już się zdążyłyśmy poznać, gdy byłam ślepa.
(Puci) – Wynik rozmowy zależy od ciebie.
(Iza) – Sprowadziłeś znajomych? Właśnie udowodniłeś ile warte jest twoje życie.
(Jakub) – Nie boję się. To co było i to co jest… Niczego nie żałuję.
(Iza) – Ja będę żałować, gdy traficie do szpitala z ranami ciętymi. Zmuszacie mnie do walki, umyślnie. Nie odpowiadam za wynik.
(Dagmara) – Pokaż ile Kordon miał racji. Popełniłam błąd, w momencie, gdy przyłączyłam się do was. Tylu zginęło, no i Bartek. Twój słodki mąż wyciągnął kopyta, więc odpowiedzialność spada na ciebie.
(Dawid) – Nie ujdziesz stąd z życiem. Nim ktoś zareaguje, zdążysz się wykrwawić.
(Iza) – Nie jesteście stąd, prawda? Z jakiej hanzy wasz przywiało?
(Jakub) – Byś rozkazała swoim rozgromić wolnych ludzi? Brzydzę się polityką, a gryzącymi wilkami brzydzę się jeszcze bardziej.
(Iza) – Skoro się brzydzisz nami, to czemu nie zająłeś się Kordonem?
(Jakub) – To trudniejsza sprawa, ale też mamy to w planach.
(Agata) – Dopiero wtedy jak zabijemy blokadę, dla której Thiasam boi się wyjść do przodu.
(Puci) – Kapewu?
(Dagmara) – Dość pieprzenia, czas… - przebita na wskroś – Umierać…
(Jakub) – Nie dajcie jej okazji do ataku!
(Iza) – Ha…! – wyciągnęła miecz z ciała – Zatańczmy, rozprostuję kości.
(Puci) – Piehdolona… - biegnąć z nożem
(Iza) – przecinając rękę – rękojeścią w nos
(Agata) – Mam cię – celując z shotguna
(Iza) – unik
(Puci) – Nie we mnie… Fuuuuuuuuuck… - głowa ekslodowała
(Iza) – przeniesienie do tyłu – Tutaj jestem – odbierając strzelbę
(Agata) – Że jak… - kątem oka na Izę
(Iza) – naciskając na spust
(Agata) – pocisk utknął w szyi – Oszukiwałaś… - padając na ziemię
(Dawid) – zachodząc od tyłu – Nie znikniesz, gdy jesteś zblokowana… Żadnych cyrkowych wygibasów, bo za zabitych już powinnaś być wyciosana i nabita na pal…
(Jakub) – Izabelo, dość zabawy. Rzuć miecz na ziemię.
(Dawid) – Rzucaj…!
(Iza) – upuszczając stal – I co teraz zrobicie?
(Jakub) – Na początek repeta…. – uderzając Izę w twarz
(Dawid) – Weźmy jej kijek jako trofeum…
(Jakub) – Pierw poderżnę jej tym gardło, a potem wracamy.
(Dawid) – Trzymam ją, czyń honory.
(Jakub) – Jakieś ostatnie słowa? Gdyby scenariusz między nami się toczył inaczej, byś choć umarła we śnie. Masz rację, że byłem draniem, który człowieczeństwo miał za nic. Jestem egoistą i nie wstydzę się tego.
(Iza) – Zabij mnie wreszcie, i oszczędź tej paplaniny – nadstawiając szyję
(Jakub) – Żegnaj – przecinając szyję w szerz
(Dawid) – Dżej… Kurwa mać… - krwawiąc z gardła – Pfu… - plując krwią
(Jakub) – Ale jak, cały czas… Nie spuszczałem wzroku.
(Iza) – Wystarczyła milisekunda, gdy mrugnąłeś, bym zamieniła się z nim miejscami – klęcząc – To koniec, zostałeś sam. Odejdź, nie chcę walczyć. Zachowaj choć swoje życie.
(Jakub) – podbiegając do ciała Agi – Za późno na odwrót… - podnosząc strzelbę
(Iza) – doskakując do ciała – Skończ walczyć…
(Jakub) – Jeśli wrócę, to skatują mnie za tchórzostwo. Wolę umrzeć, ze świadomością, że próbowałem… - znienacka dźgając Izę w brzuch – Hehe…
(Iza) – orientując się – W bólu straciłeś czucie?
(Jakub) – Co…? – patrząc na klatkę piersiową – Znów to zrobiłaś, ale… Choć dopełniłem swego.
(Iza) – To nic, zaledwie ukucie – wyciągając nożyk – Nic mi nie zrobiłeś. Już w tej chwili zaczęła się regeneracja uszkodzonych tkanek.
(Jakub) – Czyli ja… Spieprzyłem.
(Iza) – Spieprzyłeś życie swoje i swoich przyjaciół na własne życzenie – wyciągając szybko miecz
(Jakub) – Jesteś jedną z tych odmieńców…? Teraz spostrzegłem to. Rozumiesz wszystko, więc… Wezwij lekarza, by przedłużyć mi nieco życie.
(Iza) – Przykro mi… - wbijając stal w głowę
(Jakub) – Za tobą… - gotując nóż
(Iza) – odbierając – Koniec… - dźgając kilkunastokrotnie w serce – Koniec… - siadając na ławce
(Ewa) – stojąc przy wejściu – Przeczuwałam, że ten chłopak zwiastował kłopoty. Kto by pomyślał, że to jest Czarny, do tego najemy bandyta. Wziął ze sobą niewinnych ludzi, którzy popadali jak muchy.
(Iza) – Miałam wyrzuty w konkretnym przypadku. Jedna z dziewczyn, była jedną z nas.
(Ewa) – Nie dbamy o kogoś, komu się pomieszało w głowie. Była gotowa na śmierć, w chwili gdy sięgnęła po broń.
(Iza) – Zastanawiam się czemu nie pomogłaś. Byśmy skończyły to szybciej.
(Ewa) – Ponieważ znam twoje możliwości. Więc pozwoliłam tobie działać.
(Iza) – Zdążyłaś już ich dobić, gdy nie patrzyłam.
(Ewa) – Także umówić transport. Zbieramy się, chłopaki czekają na graniach.
(Iza) – Dobrze, a ciała?
(Ewa) – To też załatwiłam. Aven spakuje je do worka i spali za miastem. Możemy ruszać? Dettlaff brzmiał poważnie.
(Iza) – Ruszajmy, zbyt dużo czasu tu zmarnowałyśmy.
(Ewa) – Pojedziemy objazdem, bo kilku ludzi z Kordonu rozbiło się na trakcie, chodź za mną.
Obrano trasę omijającą główny szlak. Kordon stał się śmielszy i wypycha swoich coraz bliżej wspólnych terenów, gdzie drogi się przecierają. Napady grup spod Torunia spadły o niemal połowę, a na ich miejsce weszli bandyci oraz najemnicy. Nawet obecność rosyjskich oddziałów nie odstrasza łotrów od czynienia łotrostwa. Ludzie żyjący przy broni czy w drużynach przestali się bać nawet trupów, które jednak istnieją, choć ich populacja o niemal dwadzieścia pięć procent zaniżyła się. Iza nie angażowała się nigdy w zewnętrzne sprawy, chyba, że zmuszała ją do tego sytuacja. Przyrost napadów organizowanych przez obce hanzy sprawił, że nawet tak pasywna osoba jak ona musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Thiasam natomiast rozszerzał swoje wpływy i stosował zaostrzoną władze jednej głowy. Można odczuwać przy tym terror, lecz na pewno trzeba powiedzieć, że kordoński herszt dobrze traktował ludzi zamieszkujących miasto, póki sami nie zaczęli bruździć. Wtedy nie znał litości i na każdym kroku umiał pokazać swą słowność.
Mimo wydłużonego czasu przejazdu, obie dziewczyny bez kłopotów po drodze trafiły do docelowego miejsca podróży, jakim była plaża niedaleko jaskini, pod katedrą, gdzie oczekiwali Regis wraz z Dettlaffem. Dla wszystkich na pewno był to trudny moment, a zadziwić kogoś czymś w świecie pełnym chodzących gnijących zombie, to już rzadkość niespotykana często. Tuż przy samym wejściu, napotkały liczne ślady krwi, jakby ktoś niedawno urządził tutaj masowe egzekucje. Trop prowadził do wnętrza piaszczystej jaskini, która przez liczne obsunięcia, zapadła się o kilka metrów w dół. Pierwsza weszła Ewa, tuż za nią kroczyła Iza. Dzięki swoim oczom widzącym w ciemnościach, nie musiały nadużywać zbędnych świateł. Same znalazły bojowników, siedzących przy ognisku. Metr od nich siedział przykuty człowiek. Dopiero po podejściu się okazało, że nieznajomy był czymś znacznie więcej. Jednak łączyło go coś z trupami. Mimo wyglądu, ludzkiego podejścia, to łaknął ludzkiego mięsa, dlatego został przywiązany do stalowej kolumny.
(Ewa) – Nie możecie go uwolnić? Wygląda jak truchło.
(Dettlaff) – Bardzo wygadane i wybuchowe truchło, śmiem się nie zgodzić.
(Iza) – Jak martwiak może być wygadany i… Powiedziałeś wybuchać?
(Regis) – Nas też to zdziwiło. Byłoby więcej świadków, ale… Wybuchli nam. To wtedy, gdyśmy z tobą rozmawiali przez radio.
(Ewa) – Nie może być. Nic nie potrafi samo z siebie wybuchnąć, nie zwykły człowiek.
(Regis) – Stwierdzenie niezwykły pasuje do niego. Trochę ostygł, ale się rozkręci. Broń boże nie tykajcie go…
(Iza) – Ciekawi mnie jak go związaliście.
(Dettlaff) – Podstępem, moja droga. Działaliśmy na dwa fronty.
(Regis) – Będąc w rozdwojeniu, pozwoliło nam go uziemić.
(Iza) – Słyszeliście o bandytach?
(Dettlaff) – Tak, sporo ich w pobliskich wioskach. Wykorzystują naszą sytuację, stabilizacji. Z drugiej strony przeklęci Czarni przepychają się, a biedoki stacjonują coraz bliżej niewinnych osad.
(Regis) – Uprzedzając pytanie, nie ustaliliśmy tożsamości, choć wypadałoby… Nie przekonamy ich, by odpuścili, ale można się dogadać. W końcu człowiek często ukorzy się przed voltarem, bez względu na rację stanu.
(Dettlaff) – Przejdźmy do naszego gościa, co sądzicie? Jakaś kolejna mutacja? Voltaryzm sam w sobie dowodem, że wszystko jest możliwe. Wirus zombie też mógł się zmutować, tylko w jaki sposób niby? Wystarczyło kiedyś, że ktoś dostał się do kadzi chemicznej… Chyba, że jakiś bydlak zaczął prowadzić eksperymenty na żywych.
(Ewa) – Na pewno nie Thiasam. Jest zaborczy i bezskrupulatny, ale nie szalony. To by przeczyło wszystkiemu, o czym mówił na zebraniu.
(Iza) – Gołosłowności nie można mu zarzucić.
(Ayam) – Gadanie… - charcząc – Wieczne gadanie…
(Dettlaff) – Się przebudził. A ty ani się waż wybuchać! Nas jest więcej.
(Ewa) – Dla niego to żadna różnica.
(Ayam) – Niesprowokowany nic wam nie zrobię, choć pachniecie smakowicie.
(Iza) – Kim ty właściwie jesteś? Wyglądasz i zachowujesz się jak…
(Ayam) – Niczym się nie różnię od tych, których zabijacie. Coś sprawiło, że mówię… Coś sprawiło, że chcę z wami teraz rozmawiać.
(Dettlaff) – Tyle wymamrotał wcześniej, że nie wie skąd się wziął. Nawet nie pamięta swojej śmierci.
(Ewa) – Czyli to naprawdę może być trup. Tylko rozumny…
(Iza) – Ta cała gadka o eksperymentach coraz bardziej tu pasuje.
(Regis) – Gwałt na naturze. Prawdopodobnie musiał być testowany przed śmiercią, a dopiero po zgonie gen się aktywował. Jeśli to prawda, to wielki progres w badaniu nad wirusem, ale… Jak mówiłem, przede wszystkim to gwałt.
(Ayam) – Nie pamiętam nic… Tylko łaknę mięsa. Nawet w tej chwili, mam ochotę wgryźć się wam w ciało i wyjeść wnętrzności.
(Iza) – do zombie – Nie wierzę, że rozmawiam z… Mniejsza… Skąd zacząłeś wędrówkę, nim tu trafiłeś?
(Ayam) – Szklane sufity… Ciemne pokoje… Dwie wieże...
(Regis) – Jedyne dwie wieże jakie mogę znać, to… Że nie wpadło mi to wcześniej…
(Dettlaff) – Znam ten wzrok, Regis.
(Regis) – Przecież w Międzyzdrojach jest laboratorium, ostoja alchemików. Przy morzu, nieco na terenach Czarnych… Niekorzystne byłoby tam się udać, ale jeżeli jakiś wariat mutuje ludzi, to nie przetrzymamy tego, w przypadku szturmu. Pozostali jemu podobni wybuchli, powodując niemało zniszczeń.
(Ewa) – Co mamy więc zrobić z tym?
(Dettlaff) – Normalnie powiedziałbym, żeby go zostawić. Jednak to zombie, mało istotne ile jest w nim z człowieka. Ktoś mu ciało oddał, to moim zdaniem należałoby zadośćuczynić poprzednikowi. Trzeba go zabić. Regis, wyciągnij remingtona.
(Iza) – Co chcecie zrobić?
(Dettlaff) – Nabruździł wystarczająco, zrzucimy go ze skały… - łapiąc za sznur
(Ayam) – Obojętny jest mi los mój. Ale czy będąc innym, zasługuję na śmierć? Twierdzicie, że raz już owe ciało umarło.
(Dettlaff) – Nie odtworzymy tego kraju z cykającymi bombami. Przykro mi, ale to zbyt wielkie ryzyko… - biegnąc przed siebie – Regis, ładuj! – rzucając ciałem w dół
(Ayam) – Żegnajcie, kimkolwiek jesteście… - autodestrukcja
(Iza) – Jak na głupie monstrum, postąpił honorowo.
(Dettlaff) – Oszczędził nam jednego cichego strzału, kosztem głośnego wybuch. Niewielka różnica.
(Regis) – Powinniśmy odwiedzić dwa miejsca. Alchemików mogę wziąć na siebie. Jedna osoba nie rzuci się w oczy.
(Ewa) – My obie możemy odwiedzić Strefę. Dettlaffie, a co zamierzasz ty?
(Dettlaff) – Udam się na wschód, poszukać miejsca, o którym mówiła Iza. Jest związane z amuletem, który posiadasz, prawda? Zbiorę niewielką ekspedycję i wieczorem wyruszę.
(Iza) – zakładając ręce – Naprawdę w smak ci tle drogi nadkładać?
(Dettlaff) – Pochodzę stamtąd. Dla mnie nie nowością jest wspinanie się po skalnych półkach czy dreptanie po tunelach.
(Regis) – Ja ruszam od razu. Nie będzie mnie trochę, ale wrócę za tydzień. Powodzenia wam życzę – odchodząc
(Ewa) – Wróćmy do wozu, zatankujemy na miejscu.
(Dettlaff) – Przeczekam tutaj czas do wieczora. Czuwajcie w zdrowiu – zamykając oczy
(Iza) – Udanej wyprawy, Dettlaff – wychodząc z jaskini – Regis taki oczytany, a Dettlaff… Są tak przeciwni.
(Ewa) – Wiele ich różni, ale za to oddaliby za siebie życie. Nie bacząc na ich rozterki, w boju są dobrzy jak kilku voltarów naraz. Wygląd czy wysławianie się nie świadczy o sile. Dopiero w ferworze walki ujawnia się prawdziwa jej esencja… Hmm, Twoją widziałam na własne oczy. Pewnego dnia może i wszystkich nas przebijesz. Opatrzność bywa zadziwiająco sprzyjająca.
30 minut później, brama Żoliboska
Strażnicy niechętnie wpuścili Izę, lecz dzięki aprobacie Ewy oraz swojemu voltarskiemu immunitetowi, udało się obydwu dostać do środka Strefy. Od ostatniej ich wizyty wiele się zmieniło. Ulice były bardziej posprzątane, więcej ludzi przechadzało się na zewnątrz, a przypominali o swojej obecności strzelcy wyborowi umiejscowieni w strategicznych miejscach. Laboratorium znajdowało się kilkanaście minut pieszo od bramy. Stało się najważniejszym siedliskiem naukowców i wszelkich maści biologów, którzy dzień i noc rozpracowywali sposób na stworzenie lekarstwa. Każdy, kto znał się choć na czymś takim, od razu był werbowany do ekipy badaczy. Panowała bardzo ostra weryfikacja stanu faktycznego, z powodu licznych prób wyłudzenia wejścia do podziemi. Większość ludzi pochodziła z dawnych podgranicznych wiosek czy obozów zniszczonych przez hordę. Inni przybywali nawet z zagranicy czy większych skupisk ludzkich, przykładem Chociebor, posłaniec kordoński oraz Drizzt, dawny strażnik dywizjoński.
Zbierano się właśnie w drogę, gdy tylko zagrodziło im przejście dwóch mężczyzn potężnej postury i wzrostu. Okazało się, że byli to ludzie z grona niepałających do Dywizjonu miłością, a samą liderkę traktowali jak ochłap, który dostał władzę bez żadnego większego wysiłku. Z powodu swojej niewiedzy, nie mogli wiedzieć, że Iza została voltarką, a sama dowódczyni wolała zaniechać różnych pokazów swej sprawności, by jeszcze sporu nie zaostrzyć.
(Torik) – Czego tutaj szukasz? Nie widzisz, że kogoś twojego pokroju nie chcemy tutaj.
(Tawid) – Nie słyszałaś o nas, ale my słyszeliśmy o tobie. Braciszkowie Turian, do usług.
(Iza) – Miło mi was poznać, a teraz moglibyście się posunąć?
(Tawid) – Czy miło, to akurat nie bardzo.
(Torik) – Nie usuniemy się. Możemy o tym porozmawiać.
(Ewa) – Wpuszczono nas bez problemu, nie musimy płacić haraczy.
(Tawid) – Ty wymalowana, nie mówimy do ciebie. Tutaj tyczy się temat między nami, a Izabelą.
(Iza) – Nie jestem wam niczego winna. Dalsza dyskusja na temat ile osiągnęłam nie ma sensu.
(Torik) – W końcu w czymś się zgadzamy – zaciskając pięści
(Tawid) – Policzymy się teraz. Może to czegoś cię nauczy – obrywając kamieniem – Skąd to…
(Seven) – Tak witacie gości? – siedząc na dachu
(Torik) – Nie wtrącaj się, to nasza sprawa.
(Seven) – Czyżby? – zeskakując na dół – Teraz to również moja sprawa – rzucając kamieniem
(Torik) – dotykając twarzy – Nie boję się takiej dziewczyny.
(Seven) – A powinieneś… - zmrużenie oczu – Wynoście się stąd.
(Tawid) – A co jeśli nie?
(Seven) – Dostaniecie większe gradobicie. Wystarczy się rozejrzeć po oknach.
(Torik) – Tawid, zawijamy się. Niech miłosierne pobędą tutaj. A jeżeli spotkamy się ponownie, bez waszej wybawicielki, to pogadamy inaczej… - odchodząc 
(Seven) – ręka w górze – Dziękuję – do agentów – No, to mamy ich z głowy… - wzdychając
(Iza) – Nie wiedziałam, że dalej się tu kręcisz, Seven – uścisk dłoni – Jestem dłużna za pomoc.
(Seven) – Bez przesady, akurat byłam w pobliżu i zobaczyłam znajomą mordkę. Chamstwem byłoby zostawić was na pastwę losu z tamtą dwójką. Chociaż, z drugiej strony nie miałyście się czego obawiać. Voltarki, trudno było nie słyszeć. Co tyczy się mnie… Przywiązałam się do tego miejsca. Zawiązałam gildię i jakoś trzymam koniec z końcem.
(Ewa) – Dostałaś dobry start. Ale my nie z przyjacielską wizytą.
(Seven) – Domyśliłam się. Chętnie bym pogadała o czymś innym, ale zapewne nie macie czasu.
(Iza) – Znajduję czas, mimo iż nie ma go zbyt wiele.
(Seven) – uśmiechając się – Kordon strasznie napiera, prawda? Cholernicy urośli w siłę. Nawet się cieszę, że wybrałam wcześniej was. Tam panuje zbyt ciężki rygor… Nie ogarniam, życie… Posłuch macie propos bandytów?
(Iza) – Też podchodzą pod stolicę?
(Seven) – Ażeby tylko. Kilku udało się wedrzeć do środka. Mało tego, jeden omal nie podpalił sejmu… Nie jesteśmy nieomylni, niestety. Coraz trudniej utrzymać ład. Ścierwo i tak znajdzie jakąś dziurę.
(Ewa) – Poniekąd my w tej sprawie.

Offline

 

#2 2017-07-01 19:33:32

Matus951

Administrator

Zarejestrowany: 2014-04-20
Posty: 150
Punktów :   

Re: Rozdział 37 - Jestem swoją reinkarnacją

(Iza) – Musimy dostać się do laboratorium. Później do dowództwa.
(Seven)  - Mogę spytać, co się stało?
(Iza) – Znaleźliśmy przy plaży ciało, w jaskini. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ten trup potrafił mówić, był rozumny. Potem wybuchł sam z siebie, jak c4.
(Seven) – Przejdźmy się, dobrze? – pokazując drogę – Powiedz mi, jak to możliwe jest? Normalnie to bydlaki chodzą, żrą i giną, bezmyślnie.
(Ewa) – Był zombim, prawda. Ale rozumował, rozmawiał z nami. Tylko nie pamiętał swojego życia sprzed śmierci. Podejrzewamy, że ktoś testuje ludzi. Są pierw żywi, a potem po śmierci się to coś aktywuje. Mało, że wstaje i idzie na żer. Potrafi być przy tym elokwentny.
(Seven) – Hmm… Co za skurwiel mógłby to robić. Macie jakieś tropy, nie? Inaczej byście tu nie przyszły.
(Iza) – Tropem są dwie wieże, przy zachodniej granicy.
(Ewa) – Będziemy też potrzebować poświadczenia, gdyby wyszedł z tego konflikt.
(Seven) – Moje Goldy pomogą, to bitne chłopaki. Wstawimy się, w razie czego. I tak wiele dla mnie zrobiłaś, Iza. Polubiłam Cię, więc warto się w to wkręcić.
(Iza) – Masz jakieś kontakty w hanzy? Ciężko nam ogarnąć sytuację, a może oni maczali w tym palce.
(Seven) – Do nich bardzo trudno się dostać. Znaleźć ich, nie problem. Węszyć między nimi, to przeprawa przez muł. Ja nie znam wtyczki, ale… Prawdopodobnie znam kogoś, kto zna.
(Ewa) – Nie wiedziałam, że masz takie znajomości. Czym właściwie zajmuje się twoja gildia?
(Seven) – Pomagamy pozbywać się niektórych rzeczy czy osób… - zakłopotanie – Czasem jakieś dywersje, jak dziś… Ale to nie jest to na co wygląda.
(Iza) – Nie osądzam cię. Trzeba sobie radzić.
(Seven) – Facet nazywa się Fred, i przeżył własną śmierć. Czasem coś nam podrzuca. Jutro ma też przyjść.
(Iza) – Okrada swoich i przynosi wam?
(Seven) – Czasami. Jak na swój wiek, to całkiem sprawnie sobie radzi.
(Ewa) – Jesteś pewna, że mógłby wkręcić kogoś do jego bazy?
(Seven) – Tego nie powiedziałam. Możecie na pewno z nim pomówić, przedstawić problem i może coś zaradzi. Większego cwaniaka w tym województwie nie ma. Tylko on nie lubi większych układów, więc nie pokazujcie się od razu. Ja was zapowiem, zgoda? Pierw powinnam spytać czy wchodzicie w to.
(Iza) – Zostaniemy, po załatwieniu bieżących spraw.
(Seven) – Dowództwo jest tutaj, po prawo. Załatwcie sprawy z laboratorium. Klitkę wam załatwię u siebie, szukajcie domu z czerwoną dachówką, nieopodal targu. Jest tylko jeden taki, znajdziecie w lot. Będę was oczekiwać – idąc w głąb miasta
Kolejnego ranka, rezydencja Gildii Goldów
(Ewa) – przekręcając się – Iza…?
(Iza) – Obudziłaś się – siedząc pod ścianą – Wolę nie spać, póki nie dowiem się czegoś więcej.
(Ewa) – Seven nie dała jeszcze znać? To mi się wydaje dobry czas, aby iść w umówione miejsce.
(Iza) – Słyszałaś, ucieknie, gdy nas zobaczy.
(Ewa) – Zaryzykujmy. Zróbmy to po cichu. Zróbmy to w naszym stylu.
(Iza) – Hmm, no dobra. Uważaj pod nogi, leży sporo pinezek na schodach.
(Ewa) – Yyy? Dzięki, już rozpoznanie terenu mamy za sobą – dotykając Izy
(Iza) – W drogę… - przeniesione na dół – Wolę takie rozwiązanie niż błądzić ślepo na chybił trafił.
(Ewa) – Cii, chyba ją słyszę.
(Iza) – I chyba nie jest sama, druga para butów.
(Ewa) – Delikatnie pod oknami, ostrożnie. Podsłuchajmy nieco.
(Iza) – Wejdziemy w odpowiedniej chwili.
(Fred) – Umówione fanty, choć wiele ryzykowałem. Na szczęście wpadł kto inny.
(Seven) – Nie boisz się, że coś ci się stanie?
(Fred) – No co ty, mała… - tuląc – Mam dla kogo ojebywać swoich, więc nie umrę zbyt szybko.
(Seven) – Mam gości, nie tak głośno.
(Fred) – Jestem od pewnego czasu dorosły. Potrafię być dyskretny.
(Seven) – Potrzebuję pomocy, musisz kogoś wprowadzić.
(Fred) – Nie przemycam ludzi. Są ciężcy w składowaniu.
(Seven) – Blisko Płocka osadzają się bandyci, prawda? Wiesz o tym. Najbliżej jest twoja hanza. Można przekonać Gruchę, by się wstrzymał nieco.
(Fred) – Nie jestem samobójcą, aby tylko się rzucać na minę. Ja nie mam żadnego wpływu. Jestem skromnym Robin Hoodem, nie negocjatorem.
(Iza) – Ty nie musisz rozmawiać z nim – stając za Fredem
(Ewa) – Możemy zrobić to my  - stając za Seven
(Fred) – To pułapka jest? Żeś mnie wystawiła?
(Iza) – Nikogo nie wystawiła, cholera. Zrób nam tę przysługę, wspomóż naszą sprawę.
(Seven) – Miałyście zaczekać w środku…
(Fred) – Moment, ja ciebie znam – patrząc na Izę – Na moją brodę, ja cież pierdzieleż. Izabela Dywizjońska. Odpowiedzialna za pacyfikacje podgórza gostyńskiego. Siła sprawcza wobec rządu europejskiego i sejmiku wojewódzkiego mazowieckiego. Dwukrotnie odznaczona przez Radę Regencyjną za męstwo w boju.
(Iza) – pod nosem – Fred, zwykły skurwysyn.
(Fred) – Czyli żeś słyszała o mnie.
(Iza) – Nie, nawet nie.
(Fred) – depresyjnie – Jak to jest możliwe…? Ja cież pierdzieleż…
(Ewa) – Do rzeczy, wprowadzisz nas do tej waszej siedziby? Nie rozwalimy nikogo, nienaumyślnie.
(Fred) – Nie macie pojęcia o co prosicie. Naprawdę nie chcecie tam iść.
(Iza) – Spójrz mi w oczy – aktywując czerwień – To wystarczający argument?
(Fred) – Nie wiedziałem, że… Jesteś z Nimi związana.
(Ewa) – Nimi?
(Fred) – Voltarami, słyszałem o osiedleniu się Białych na płockiej ziemi, ale…  Nie wiedziałem, że dołączyłaś do nich.
(Iza) – Dołączyłam z innego powodu. Uwierz, nie chcesz go poznać.
(Fred) – Nie chcę go poznać… - dłuższe milczenie – Słuchajcie, łatwo się dostać, ale trudniej wydostać. To prawdziwy fort, niczym forteca.
(Iza) – O wyjście się nie martwimy. Wprowadź jedynie nas do środka i powiedz, gdzie jest ten Grucha.
(Ewa) – My zadbamy o resztę.
(Fred) – Bez przesady, jak was odkryją, to mnie zabiją. Wtedy dostawy dla Strefy się ograniczą bardzo.
(Iza) – Spraw więc, byś nie żałował i nam zaufaj. O nic więcej nie prosimy.
(Seven) – Jeśli to ma pomóc, Fred, zgódź się na ich warunki. Niczego nie zechcą w zamian. Znam bardzo dobrze Izę.
(Fred) – Żądacie wiele, ale… Niech wam będzie. Zapłacę prawdopodobnie głową, ale zgoda. Zaprowadzę was, a potem radzicie sobie same.
(Iza) – Powiesz nam, gdzie się to mieści? Spotkamy się na miejscu.
(Fred) – Nie mogę. Ufam wam, ale wolę nie kusić waszej ciekawości, byście kiedyś musiały tam wracać. Zawiążę wam oczy, tu na miejscu. Odzyskacie kontrolę dopiero tam.
(Ewa) – Bez oczu jesteśmy niczym. Zrobi się gorąco lub ktoś nas oszuka, nie wybrniemy.
(Fred) – Co z oczu, to z serca, jak mawiają. To co? Nie musicie wcale ze mną iść, a ja nie muszę was wprowadzać na siłę. To jak? Zgadzacie się na moje warunki czy się nie zgadzacie?
(Iza) – Daj nam moment, dobrze?
(Fred) – Nie krępujcie się.
(Iza) – podchodząc do Ewy – Jeśli nas wyda, stracimy życie nim zdążymy się obronić.
(Ewa) – Tia, regeneracja zadziała, ale… W przypadku bardzo głębokich ran, komórki nie nadążą się odtwarzać. Trzeba baczyć na ryzyko. Zależy nam na negocjacjach, musimy zaryzykować. Pamiętajmy, co Dettlaff i Regis dla nas robią.
(Iza) – Miejmy choć mniej problemów, nie przychodzi mi nic innego. Nie znasz sztuczki na uwolnienie się?
(Ewa) – Taką jaką mogłybyśmy wykonać, to nie. Do tego trzeba trójki. Łatwo się wtedy oswobadzamy, w pułapce, i urządzamy ucieczkę. W innym przypadku, jesteśmy w czarnej dupie, delikatnie mówiąc.
(Iza) – Nie nauczyłam się na ślepo rozcinać opasek.
(Ewa) – Ja potrafię, ale ostatnio zdarzyło się, że… Ostatnia osoba ma do dziś bliznę na czole.
(Iza) – Będę musiała z taką żyć, o ile – splunęła – Dojdzie do takiej ekstremalności.
(Fred) – zza rogu – Więc, jak będzie? Wchodzicie w to, czy nie wchodzicie?
(Iza) – Wchodzimy, ale my też mamy opcjonalny warunek.
(Ewa) – Dla Izy lniana, mnie daj standardową.
(Fred) – Lnianą, co?
(Ewa) – Opaskę na oczy. Iza ma uczulenie na osteroperoninę, bo takie coś na pewno jest w twoich. Nie czyścisz ich zapewne, a lniana czyści się sama.
(Fred) – Hmm… No posiadam, ale… Osteroperonina, coś mi chyba świta. Dobra, zgadzam się. No i bardzo mi przykro, nie wiedziałem, że opaski na oczy trzeba czyścić.
(Seven) – Gdzie masz samochód?
(Fred) – Niedaleko wiejskiej postawiłem, twoi przyjaciele pilnują.
(Ewa) – Ruszamy od razu?
(Fred) – Przygotujcie się. Będę czekał przy starym sejmie. Zgłoście się tam, a ty Seven – całując w czoło – To ode mnie, w razie gdybym miał już z tego nie wyjść. Sejm, pięć minut lub odjeżdżam bez was – odchodząc
(Seven) – Osteroperonina?
(Ewa) – Nic groźnego.
(Iza) – Wymyśliła to.
(Seven) – Zaczynam rozumieć. Tylko nie rozpieprzcie tam pół hanzy, ja… Fred naprawdę jest mi… Bliski.
(Iza) – Wiesz, że nie odpowiadam za alternatywne wypadki. Nie mogę zagwarantować, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale… - dotykając ramienia Seven – Postaram się, aby wszystko skończyło się dobrze.
(Seven) – Do zobaczenia, cokolwiek się stanie – wracając na górę
(Ewa) – Gdyby zrobiło się gorąco, przetnę ci opaskę. Lniana lepiej się tnie, da tobie to przewagę. Ufam, że potem ty przetniesz moją.
(Iza) – Tak pomyślałam, czemu nie możemy ich ot tak zdjąć?
(Ewa) – Wtedy mamy wolne ręce, bezbronne. Przecinając szybko sznur, mamy się jeszcze czym bronić. A mnie lepiej idzie z czasem reakcji, gdy mam stal w dłoni. Zobaczmy co uda nam się wynegocjować.
(Iza) – O ile ten ktoś będzie chciał z nami pomówić.
(Ewa) – Będzie chciał. Takich gości jeszcze u siebie nie miał. Nie będzie miał wyboru.
Chwilę później, przy bramie Żoliboskiej
(Fred) – Jesteście gotowe? Nie robiłbym tego, lecz muszę. Dla mojego i waszego dobra.
(Iza) – Jesteśmy zdecydowane.
(Ewa) – Jaki jest ten Grucha? Przedstawiasz go bardzo surowo.
(Fred) – zakładając opaskę Ewie – Nie lubi oszukiwać.
(Iza) – Bardzo szlachetnie z jego strony.
(Fred) – I nie lubi być oszukiwany.
(Iza) – A jakieś mocne strony ma?
(Fred) – zakładając opaskę Izie – Ma, bo jakby inaczej. Szybko się upija.
(Ewa) – To ma być zaleta?
(Fred) – Jeśli ma negocjować, to tylko po procencie. Bardzo ceni pijących. Stąd nazwa jego gwardii, Pijowarów.
(Iza) – Nie mamy na stanie. Poza tym same nie pijemy.
(Fred) – Wygląda na to, że opaski się trzymają. Słuchajcie, ja tylko was wpuszczam. Wy same sobie radźcie w środku, tak mówiłyście.
(Iza) – Bądź spokojny.
Tymczasem w Toruniu, sala balowa
Po zorientowaniu się, że zniknął z jego pokoju amulet, który miał nigdy nie ujrzeć światła dziennego, Thiasam postanowił rozejrzeć się i popytać swoich kontaktów. Widział jedną osobę, która kręciła się w pobliżu jego miejsca zamieszkania, choć nie powinno jej tu być. Zaintrygowany sprawą, wezwał do siebie Bellę, koordynatorkę i misjonarkę, właścicielkę małej fregaty Normandii. Sądził i coś kazało mu wierzyć, że dziewczyna ukradła błyskotkę dla siebie, bądź dla kogoś. Wielu ludzi jeszcze niedomaga, więc czasem coś złotego znaczyło dla kogoś cały tydzień pełnej lodówki, a dla złodzieja, zwykłą śmierć. Thiasam rozsiadł się na krześle, z rękami opartymi na stole. Miecz tkwił wbity w drewniane panele, podczas gdy rozstawione śniadanie czekało na gościa. Czerwone rosyjskie wino, wykwintne sałatki, bułki kajzerki i pieczone kiełbaski, okraszone to wszystko sybirskim pieprzem. Tylko dwa krzesła, a reszta pod ścianą. Żadnej osoby postronnej w pobliżu. Thiasam świadomy swoich umiejętności, nie zamierzał się bać i okazywać strachu, tak jak winien prawdziwy przywódca. Chwilę potem w oczy rzuciły się długie czarne kręcone włosy, opadające na jeansową kurtkę. Bez słów, spojrzała i wiedziała, że powinna usiąść. Tak też zrobiła, spinając kosmyki w koński ogon, by lepiej widzieć rozmówce i mieć oczy szeroko otwarte, gdyby miało dojść do niesnasek.
(Thiasam) – Jak spędziłaś poranek?
(Bella) – Nie spałam. Ładowałam z moimi towar na Normandię. Mieliśmy się ruszyć stąd, gdzieś indziej. Nie ukrywam, że nasze spotkanie nieco to opóźnia.
(Thiasam) – Skosztujesz czegoś?
(Bella) – Jadłam śniadanie, ale… Może trochę wina – biorąc łyka – Nie prowadzę tego statku, na szczęście.
(Thiasam) – Skoro uprzejmości zostały zachowane, teraz zacznę z innej stopy. Byłaś tutaj niedawno i zabrałaś coś, co do ciebie nie należało. Chciałbym to odzyskać z powrotem, jeśli łaska.
(Bella) – Nie wchodziłam tutaj, wcale. Ktoś cię oszukał. Handluję różnymi takimi, ale nie kradnę niczego. Zabieram, jeśli nie ma właściciela, bądź ktoś nam to podaruje. Mogę być ssaczką czy zabójczynią, ale nie jestem złodziejką.
(Thiasam) – Każdy szuka sposobu na wybicie się. Dlatego ci po drugiej stronie tak ochoczą zaciągają nowych. Ja nie działam ponad tego, liczy się rozwój, bez kosztów ekonomicznych. Taki myk, jak tylko to osiągnąć. A gdy to osiągniesz, otwiera się nowa bramka, gdzie nie musisz już nic.
(Bella) – Jeśli to zaproszenie do łóżka, to powiedz wprost. Moja strata, zrobimy to szybko i zapomnimy o tym.
(Thiasam) – Nie mówiłem o tym. Nie interesuję mnie karanie w naturze. Jestem zbyt nerwowy czasami, mógłbym ci zmiażdżyć kręgosłup niechcący. Wróćmy do tematu… - wstając – Złoty wisior, antyczny, z wyrytymi znakami. Pochodzi z jedenastego wieku.
(Bella) – Możesz mnie przeszukać. Jeżeli słowo nic nie znaczy, to dziwię się, że nikt cię jeszcze nie zdradził.
(Thiasam) – Mówisz? – łapiąc Bellę za kurtkę – Nie wydaje mi się – rzucając przez stół
(Bella) – Masz rzut… - wino skraplało się jej na głowę – Teraz, jeśli pozwolisz, oddalę się.
(Thiasam) – Nie… Nie powiedziałem, że skończyliśmy – zastawiając drogę – To powiedz, jeśli ktoś mnie oszukał, to uśmiercenie tylu świadków sprawi, że będziesz żyć z takimi wyrzutami?
(Bella) – Taka jest twoja odpowiedź na rozwiązanie twojego problemu? Jesteś Voltarem, nie? Wyostrz zmysły i poszukaj, zwąchaj trop i pójdź za nim, a po nitce do kłębka dojdziesz. Jestem pewna, że znajdziesz swoją zgubę.
(Thiasam) – Masz moją osobą za psa? Gdybym miał jakiś ślad, nie byłabyś mi potrzebna. Powiedz zatem, skoro nie Ty, to kto zabrał wisior?
(Bella) – Nie mam pojęcia… - odwracając się
(Thiasam) – skubiąc brodę – Hmm…
(Bella) – w myślach – Dam ci czas, byście go ukryli, Jo…
(Thiasam) – Skończyliśmy rozmowę…
(Bella) – Muszę jeszcze na jutro przygotować wypływ stąd, kierunek Port w Rykach – idąc do wyjścia
(Thiasam) – Szczęśliwych wiatrów twojej załodze… - wbijając znienacka miecz Belli przez plecy – A tobie lekkiej ziemi.
(Bella) – osuwając się o drzwi – Hehe… - łapiąc się ostrza – Wybij wszystkich, bo w końcu nikomu nie zaufasz… - plując krwią – Zniszczysz kraj, który chciałeś… Ocalić… - ostatni dech
(Thiasam) – wyjmując miecz – Rozejść się! – przeszukując kieszenie – Nie ma… Nie ma! – unosząc się – Nie ma… - rzucając miecz w losową osobę – przenosiny – Było mnie nie wkurwiać.
(Iren) – Nic nie zrobił, a tamta dziewczyna?
(Thiasam) – Jestem pewny, że komuś go sprzedała… - wyciągając stal z ciała – Pochować ich w jednej mogile, a reszta… Was tu nie powinno być. Więc jeśli znajdę to, czego szukam u kogokolwiek z was, to poderżnę gardło własnoręcznie, na oczach waszych bliskich. Rozejść się, przygłuchliście? Spierdalajcie, za dużo sylab? – studząc gniew
(Iren) – Rozchodzą się, jest spokój?
(Thiasam) – Ktokolwiek ma wisior, nie pożyje długo.
(Iren) – Mówiłam ci, byś zniszczył go, skoro miał nie zostać odkryty.
(Thiasam) – Mogę mieć wyrzuty, bo ten tutaj nie zasłużył na to, ale… To najcenniejsza rzecz, która może unicestwić moją autentyczność.
(Iren) – Wiem, nie budź obaw. Znajdziemy to, i położymy kres złodziejom. Zabijając tylko w ostateczności – muskając szyję
(Thiasam) – Masz rację, całkowitą – splatając ręce z Iren
(Iren) – wieszając się Thiasamowi na szyi – Zajmijmy się czymś innym, zgoda? Trzeba cię czym zająć, byś już nikogo zbędnie nie pozbawił życia.
Przyjemnościom nie było końca. Czułości obojga sprawiły, że byli fizycznie świadomi, gdzie zmierzają. Nogi pchały Thiasama w kierunku jego sypialni. Iren delikatnie go przydusiła, a gdy ten nie pozostał jej dłużny, to swoim ciałem spowodowała wspólny upadek na łóżko. Dyskretnie wyciągnęła mu miecz i rzuciła obok łóżka, Thiasam zdjął jej pas z nożami i strącił na dół. W ferworze namiętności Iren delikatnie oddaliła się, by wyczuć moment, po czym rozpuściła swoje krucze włosy, które opadły na twarz Thiasama, tworząc delikatną zasłonę, którą on sam musiał odgarnąć. Gdy tylko tak zrobił, dziewczyna zasypała go pocałunkami. Usiadła okrakiem na jego brzuchu i dała się mu dotknąć w miejscu, które większość kobiet uznałaby za święte i tylko dla wybranych. Panowała przyjemna atmosfera, zważywszy na wczesną porę, co można zawdzięczać opuszczonym roletom. W samym pokoju panowała pół ciemnia. Iren czy Thiasam nie zaczęli, jak to zwykle bywa, od tradycyjnych prostackich macanek i szybkich akcji. Delektowali się sobą w obecnej formie, na tyle długo, aż uznaliby, że naszła pora na kolejną fazę. Szczególnie Iren znała ten moment. Dmuchnęła w świece, stojącą obok łóżka na komodzie, gasząc jej blask. Potem już tylko było słychać psychodeliczny chichot dziewczyny i mrożący krew w żyłach lekko zachrypnięty głos Thiasama. Nim doszło do kolejnego kroku, w krótkiej chwili inne dźwięki zagościły w pokoju. Z jednej strony lekkie, ledwo słyszalne, z drugiej ciężkie uderzenia od metalowych wykończeń czy guzików. Ptak, słysząc jednoznaczny odgłos, po prostu odleciał, zostawiając voltarów samych sobie, w zimowe otoczce zapachu potu i wiśni.

Offline

 
Copyright © 2016 Just Survive Somehow. All rights reserved.

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.creed.pun.pl www.vri.pun.pl www.miasteczkodlacandy.pun.pl www.rani.pun.pl www.wxp.pun.pl